Wczorajszy dzień…
Rano miałam jechać do taty się pożegnać... Mama jechała
autem z sąsiadem, miała mnie po drodze zabrać, miałam czekać pod dyskontem o
8.30, zaznaczała bym się nie spóźniła, bo pojadą beze mnie.
Bardzo się z niego ucieszyłam. Około ósmej dzwoni mama,
żebym na dworcu czekała, ja powiedziałam, że dworzec duży. I prosiłam by
przyjechali pod dom, a oni, że jednak dworzec. Ide na dworzec czekam, dzwonie,
nie obiera, wysłałam sms – nic.
Czas mija. Dzwonią, że są pod domem, powiedziałam, że nie
będę biegała niech przyjadą na dworzec. Jadą, mnie nie widzą, ja macham…
Tata taki nie
podobny do siebie… wchodząc do tego pomieszczenia czułam wiele silnych emocji… ciężko
mi ten cały kocioł opisać… może nie byłam najlepszą córką… nie wiedziałam, że
tata jest chory, że w szpitalu tylko od razu, że nie żyje… co za tragedia…
W szpitalu dowiedziałam się kto ojca operował… teraz będę musiała
się jeszcze tłuc do szpitala z lekarzem rozmawiać bo od rodzinki się nic nie
dowiem…
Przyjeżdżamy do domu stoją jacyś obcy ludzie… rodzina
narzeczonego mojej najmłodszej siostry. W domu mama zdążyła mnie zwyzywać…
zrobiła przedstawienie że sobie kanapkę i herbatę zrobiłam… sąsiad jeszcze
powiedział: nie udław się. I że niby wielce się natychmiast śpieszą, nawet
ćwierć tej herbaty nie zdążyłam wypić… tak… mamusia zawsze była gościnna dla
mnie… wychodzimy, rodzina Arkadego, moje siostry, a moja mama do Natalii:
- śmierdzisz czosnkiem idź umyj zęby – powiedziała.
Masakra… jak ja jej współczuję… w takiej chwili, przy
narzeczonym, jego rodzinie….
Najlepsze jak powiedziała jego rodzinie że za trzy tygodnie
będzie sekcja zwłok…
- sekcja? Za trzy tygodnie? Ekshumacja będzie? Nieeee, chyba
nie – dziwili się…
W kościele oczywiście mama miała swoje wizje, animozje,
wizje… siostra nie chciała koło mnie siedzieć to robiła rundkę wokół pierwszej
ławki… matka w środku siedziała…
Ksiądz mówił jaki tata był dobry, jaka dobroć przez niego
przemawiała, o jego żarcikach taktownych (mnie jego żarty do szału
doprowadzały) ksiądz cedził słowa… jak mówił
o obcowaniu świętych to mówił, że mój ojciec jest już w niebie, że przez
jego wstawiennictwo można prosić, i on jest blisko boga to się wstawi….
Mhmmm – jak za życia nie mogłam na niego liczyć to i po
śmierci tym bardziej.
Ksiądz wspominał ćwierćwiecze ojca w zakonie – trzecim zakonie
dla świeckich. Tak, tak… jaki wspaniały był mój ojciec… ludzi było dużo…
Jak szłam w pierwszym rzędzie mama z siostrą pod rękę. W drugim
pod rękę moja siostra z siostrą ojca pod rękę i ja jako wolny elektron, ale w
drugim rzędzie… dlatego prosiłam Roberta by ze mną jechał… straszne czuć się odepchniętym
w takiej chwili…
Przed grobem ojca mama zabrała od nas kwiaty i sama je
wrzuciła do grobu… kondolencje się później posypały… siostra ojca strasznie
moją mamę tuliła (dziwne, bo słyszałam niegdyś od niej bardzo negatywne opinie
na temat mamy…) kondolencje złożyła, mamie siostrom…. No… mnie nie powiedziała
słowa, w ogóle nie podeszła…. W ogóle całą uroczystość i stypę… naprawdę na
poziomie kobieta!
Także r@ w ogóle do mnie nie podszedł ani nie widziałam,
żeby do kogokolwiek podchodził. Za to jego siostra trochę się wahała ale w
końcu się zachowała jak należy, ciocia nie miała wątpliwości…
Poznałam miłą ciocię Aniele, tam od brata dziadka…fajna
babeczka. Zapraszała mnie do Gniezna, jak masz mena to przyjedź z nim, jak nie
to z kim innym… - wydała się fajna babeczka!
Na stypie rozmawiałam, byłam miła, też nie mogłam się szybko
ulotnić… kulturnie się pożegnałam…
Pytałam siostry o śmierć ojca… sprawiała wrażenie
przerażonej, pytała po co mi ta informacja… no kurwa jak to po co?! Po co mi
wiedzieć na co ojciec zmarł… Nie, nie są rzeczy których nie pojmę…
Wygląda na to że sama będę musiała jechać i rozmawiać z tym
lekarzem. Bo jest pewne, że od nich się nic nie dowiem…
Wychodząc ze stypy poszłam odwiedzić zwierzaki w schronisku,
bidule… nosi je agresja, brak ruchu, bodźców, nowych miejsc, zapachów… same
kundelki, mało jakiś „w typie”… chyba dwa czy trzy widziałam kundle Asta…
Wróciłam do domu… ciężko mi opisać co czułam, trochę się
ucieszyłam radością Rodziaka… kochane zwierzątko….
Trzeba było iść na spacer, bo tyle godzin sam siedział…
dobrze, że nic nie naniszczył…
Nic się nie zmieniło...
OdpowiedzUsuńWspółczuję Ci...
Niektorzy ludzie nawet w obliczu tragedii rodzinnej, nie potrafia sie zjednoczyc albo co najmniej zapomniec na krotko o nieporozumieniach i zalach. Nie pojmuje tego, znam inny model rodziny, gdzie wszyscy sie wspieraja. Tego nauczylam moje dzieci, sa bardzo ze soba zwiazane i moge byc spokojna, ze kiedy nas zabraknie, beda sobie wzajemnie pomagac.
OdpowiedzUsuńheh no cóż rodziny się nie wybiera... ubolewam nad tym, że oni są jacy są, ale cóż ja za nich mogę?!
UsuńBardzo mi przykro..
OdpowiedzUsuń